Sunday, November 6, 2011

6. Przyloty i odloty.


Budzik swym dźwiękiem brutalnie przeciął ciszę nocy. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Jego uśmiechniętą twarz i zmęczone oczy  niezasłonięte okularami. Wstaliśmy, spakowaliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy w pośpiechu.

Pociąg delikatnie się kołysał, w przedziale byliśmy tylko my. On przysnął opierając się o mnie, po chwili ja zrobiłam to samo, wtulając się w jego ramię.

Warszawski autobus pędził przez miasto. Siedzieliśmy obok siebie, śmiejąc się głośno i robiąc zdjęcia Jego kamerą. W powietrzu czuć było lekkie napięcie...

Dotarliśmy na lotnisko sporo przed odlotem. Usiedliśmy w cichym zakątku, On wyjął kamerę i zaczęliśmy się wygłupiać, robić zdjęcia i filmiki... wszystko, by tylko nie myśleć o odlocie. Gdy check - in do Eindhoven został otwarty atmosfera zgęstniała. Choć do odotu pozostała ponad godzina, nie mogliśmy się odpędzić od smutnych myśli.
Ostatnie godzina, kiedy mogę Go dotknąć.
Pocałować.
Przytulić.
Wyszeptać sekrety mego serca wprost do Jego ucha.
Poczuć Jego ciepłą dłoń, delikatne palce na moim policzku.

Moje łzy powoli spadały na nasze splecione dłonie.



Czas znów ruszył naprzód,
Rozkoszne dwanaście dni odcięcia się od Świata pozostaną na zawsze w mej pamięci.

Lecz trzeba powrócić do rzeczywistości, nawet jeśli jest ona szara i brutalna.
A muszę przyznać z uśmiechem na twarzy, że moja rzeczywistość nie jest tak szara. Ciężko pracując stworzyłam swój Świat. Może nie idealny, ale... swój.

Ustaliliśmy, że do następnego spotkania nie będziemy odliczać dni (pozostało ich 47 ;P). On powiedział, że przez odliczanie dni straciły swoją wartość, i każdego poranka tęsknił za wieczorem, gdy mógł skreślić jeden dzień z kalendarza i powiedzieć "jeszcze tylko ... i ją zobaczę". W duchu przyznaję mu rację, gdyż tak samo myślałam i ja.




Całowałam go bez opamiętania, każdy pocałunek traktując jako ostatni. Lecz każdy wydawał się niepełny, więc musiałam go poprawić kolejnym... i kolejnym... W końcu odepchnęłam go od siebie i szepnęłam "go... otherwise you will never come back home... go!". On podszedł do mnie, złapał za ręce, pocałował w czoło, odszepnął "I love you", odwrócił się i przeszedł przez bramkę znikając mi z oczu.

Szłam niczym zombie, pozbawiona myśli, pozbawiona uczuć. Nawet nie zauważyłam, że znalazłam się już na parterze, i to w znajomym mi miejscu... powoli myśli i wspomnienia zalały mój umysł, niczym podgłaśniany dźwięk  od zera w telewizorze. To tu, w sali przylotów, czekałam na Niego z ojcem, to tu rzuciłam się w Jego ramiona, tu rozpoczęła się nasza ponad 3tygodniowa baśń. Spojrzałam na tablicę z przylotami, a na mojej zapłakanej twarzy w końcu zawitał uśmiech.

No comments:

Post a Comment